Witam wszystkich!!!
Słońce za oknem, jest nadzieja, że nastanie wiosna!!! Dzisiejszy post nawet dla mnie jest zaskoczeniem. Dlaczego? Otóż dzisiaj będę pisała o Bobie Marleyu. Niby nic zaskakującego, ale... ja nie lubię reggae... Chociaż powiem Wam, że ta niechęć wynikała (tak, czas przeszły!) chyba z moich doświadczeń z tak zwanym "polskim reggae". Wawa muffin i tym podobne, nawet nie wiem jak się to pisze...
Dlatego teraz na pytanie - czy lubię reggae? Moja odpowiedź brzmiałaby - nie wiem. Boba lubię, ale ta cała reszta? To jakieś nieporozumienie. Od razu zaznaczam, że na reggae się nie znam absolutnie. Oceniam uszami. Moje spostrzeżenia są bardzo subiektywne, w związku z tym niech się nikt nie czuje urażony na moja krytykę Wawa coś tam ;)
O Bobie Marleyu słyszał każdy. Mi
również jego postać zapadła w pamięć, ale jakoś nie wgłębiałam się w
jego twórczość, ani tym bardziej w jego losy. Aż do dziś. Trochę o nim
poczytałam. Marley zmarł na raka w 1981 roku. Co ciekawe, być może jego losy potoczyłyby się
inaczej, gdyby zdecydował się na amputacje palca, w którym lekarze
wykryli komórki rakowe. Marley stanowczo zabronił, aby przeprowadzono na
nim tego typu zabieg. Poddał się za to terapii eksperymentalnej, która
co prawda nie uchroniła go przed śmiercią, ale wydłużyła jego życie o
sześć miesięcy.
Jego muzyka jest nieśmiertelna. I mówię to ja - osoba, która za reggae nie przepada ;) Zaprezentuję Wam kilka moich ulubionych (tak tak!) i chyba dobrze wszystkim znanych utworów:

